- Okay, to idziemy - wyszliśmy z pokoju i poszliśmy do stajni.
Przez cały czas patrzyłam pod nogi, niewiadomo po co.
Po 15 minutach byliśmy już gotowi, ponieważ siodłaliśmy nasze konie. Jonathan wsiadł z gracją na swojego konia i uśmiechnął się szarmancko.
- Jedziemy? - zapytał.
- Jasne. - Wskoczyłam na Joy i pokłusowaliśmy na pastwisko.
Niebo było pięknie niebieskie, a bialutkie chmurki dodawały mu słodkości. Konie szybko galopowały przez trawę wprost do bliskiego lasu. A my? My patrzyliśmy przed siebie, próbując prześcignąć ptaki, które latały nad naszymi głowami. Potem byliśmy już w lesie.
Ptaki ucichły, konie zwolniły i słychać było jedynie trzask suchych gałązek pod kopytami naszych kopytnych zwierząt. Tutaj nie było wiatru, jednak na pastwisku był i to bardzo duży.
- Fajnie, nie? - zapytałam Johna. - Tak cicho i w ogóle.
- No - przytaknął bez przekonania chłopak.
(Jonathan?)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz